Jestesmy juz po.
Kilka polamanych galezi i polamane ogrodzenie.
I nie mozemy spac w swoim domu, poniewaz nie mamy pradu.
Ale jestesmy u rodzicow. Cieplutko, duzo dobrego jedzenia i tvn ;)
W naszym rejonie bylo 190 000 awarii pradu. To wlasnie slyszymy w odpowiedzi na pytanie, kiedy bedziemy mogli wrocic do domu...
To czekanie na wiatr, na ulewne deszcze, to ciagle myslenie co bedzie u nas, jak bedzie u nas, ciagle upewnianie sie, czy latarki sa na swoim miejscu, i czy dzieci maja cieple skarpety spakowane, ukladanie przeroznych planow awaryjnych w glowie, ze baniaki z woda trzeba i na dole i na gorze miec, nowe zdjecia zalanych ulic, rozmiar tego huraganu, on naprawde jest ogromny, centrum wciaz daleko a caly Atlantic City pod woda przeciez, strach obok nadziei, dobre przeczucia, NO ALE, nie mozna w nie nie zwatpic, przez chwile, gdy otwieraja kolejne schroniska i przypominaja, zeby nie zapomniec o swoim psie..., powyrywane drzewa z korzeniami, rozblyskujace co chwila transformatory, zamkniete drogi...oby zmienil troche kierunek, zeby nie tak na nas centralnie...
Zmienil troche kierunek. Nie przeszedl przez nas centralnie.
Emocje zaczely powoli opadac. Wyczerpaly. Zaczelam byc zmeczona.
Dziadek gra z dziewczynami w karty. Ada juz powinna spac, ale cos babci, po swojemu, opowiada jeszcze. Wiktor stoi przy otwartej lodowce i czegos szuka. Serek pewnie wybierze. Moj maz oglada fragmenty jakiegos meczu. Ja, w tym halasie i smiechu glosnym, tutaj pisze do was...
Jest. Wrocilo. Po krotkiej przerwie. To co najwazniejsze.
Codziennosc i my w niej RAZEM.
BARDZO, BARDZO, BARDZO, BARDZO WAM DZIEKUJE.
ZA ZATROSKANE KOMENTARZE I MAILE.
A to nasz weekend pazdziernikowy. Na festynie strazy pozarnej.